Portal „Weszło!” opublikował kolejny wywiad z expolonistą. Tym razem przepytali Krzysztofa Bąka, wychowanka „Czarnych Koszul”, który obecnie występuje w Bytovii Bytów. Najciekawsze fragmenty w rozwinięciu.
Bąk podkreślił, że z góry był „skazany” na bycie Polonistą. – Konwiktorska to była, patrząc z punktu widzenia sportowego, pisana mi jeszcze przez narodzinami. Mój dziadek był lekkoatletą, biegał w Polonii. Dawne czasy, tuż po wojnie. Z kolei mój tata za młodu grał w Polonii w piłkę. Klub wtedy tułał cię wprawdzie po niższych ligach, no ale ojciec z bratem sobie tam grywali. A co najważniejsze, kiedy tata zabrał mnie na pierwszy trening – to było jakoś koło 1993 roku – Polonia była wiodącym klubem w Warszawie, jeżeli chodzi o szkolenie dzieci. Legia nie istniała w tym aspekcie. Jeżeli chodzi o pierwszą drużynę, była topowym klubem w Polsce, jeśli nie w Europie. Szkolenie w Polonii było jednak zdecydowanie lepsze. Dla mnie to było zatem najbardziej optymalne rozwiązanie, żeby się rozwijać – zdradził na łamach „Weszło!”.
Polonista pokusił się także na drobną konstatację dotyczącą różnic w podejściu dzieciaków do gry: – (…) Ja non-stop spędzałem czas na podwórku, zresztą jak każdy w tamtym czasie. Teraz niestety dzieciaki wychowują się po pokojach, nie na trzepakach. Mnie nikt do gry w piłkę nie musiał namawiać – wręcz przeciwnie, rodzice starali się mnie w miarę możliwości ściągać do domu. Jak tylko widzieliśmy gdzieś z chłopakami rodziców na horyzoncie, to się natychmiast kitraliśmy, żeby jeszcze trochę sobie pograć. Dzisiaj jest odwrotnie – musi wyjść inicjatywa od rodzica, żeby dziecko zafascynowało się sportem.
„Bączek” wchodził do drużyny Polonii w 2002 roku, za czasów pierwszej seniorskiej przygody Krzysztofa Chrobaka z naszym klubem. – (…) Wtedy pierwszy zespół w klubie objął Krzysztof Chrobak, który był jednocześnie moim pierwszym trenerem w Polonii. Prowadził mnie na każdym szczeblu szkolenia, a w liceum był jeszcze dodatkowo naszym nauczycielem… matematyki. Chodziliśmy do szkoły na Konwiktorskiej, która była pod patronatem Polonii. Treningi mieliśmy połączone z planem lekcji, wszystko to było fajnie poukładane. No i kiedy trener Chrobak przejął pierwszy zespół, wziął tam chyba sześciu czy siedmiu swoich wychowanków, w tym mnie. Były w klubie problemy finansowe, trzeba było tę dziurę kadrową uzupełnić. My mogliśmy się dzięki temu łatwiej odnaleźć w seniorskiej piłce. Starsi zawodnicy – Igor Gołaszewski, Piotrek Stokowiec, Piotrek Dziewicki i inni – byli bardzo normalni. To nie byli gwiazdorzy. Nie utrudniali nam wejścia do zespołu. Oczywiście w tamtym czasie młody w drużynie chodził jak w wojsku, na baczność. Wiedział, gdzie jest jego miejsce w szeregu i u starszych zawodników musiał sobie zapracować na godne traktowanie. Nie było jednak żadnego poniżania, żaden z nas nie dostawał po łbie.
A jak wspomina trenera Chrobaka? – (…) to osoba, która była dla nas – tak sportowo – drugim ojcem. Ale nic nam się z urzędu nie należało. Wszystko trzeba było sobie wywalczyć. Trener znał mnie od dziecka – gdy poszedłem do liceum, trafiłem do niego na lekcje matematyki. I co? I w pierwszym semestrze byłem zagrożony. Bo nie umiałem materiału. Musiałem brać dodatkowe lekcje, wyciągnąć się. Nie było czegoś takiego, że trener szkoli mnie od dziesięciu lat, więc dostanę tróję za darmo. W matematyce i w piłce było tak samo – jesteś dobry, czeka cię nagroda. W tym pierwszym przypadku fajny stopień, a w drugim – gra z seniorami. Żadnej taryfy ulgowej nie mieliśmy. Łatwiejsze było tylko wejście do seniorskiej szatni, bo trafiliśmy do niej szerokim gronem. Kiedy młody zawodnik dołącza do drużyny sam, musi się szybko otworzyć na resztę zespołu. Z tym bywa różnie, zależy od charakteru. Poza tym – zawsze odbierałem trenera Chrobaka jako bardzo sprawiedliwego szkoleniowca. Nie było u niego czegoś takiego, że miał jednego czy dwóch ulubieńców, którzy grali zawsze. W tygodniu trzeba było udowodnić swoją pracą, że zasługuje się na szansę w weekend.
Miło wspomina także Jerzego Engela. – Pod koniec lat dziewięćdziesiątych patrzyłem w niego jak w obrazek. Budował drużynę z trzecioligowych, drugoligowych zawodników. Imponował swoim warsztatem i wiedzą. Prawdziwy profesor – ocenia Bąk.
Wychowanek „Czarnych Koszul” jak wspomnieliśmy wyżej zaczynał swoją przygodę z seniorami w sezonie 2002/03. Po kilku latach jego macierzysty klub spadł do II ligi. Mimo tego postanowił pozostać w klubie i walczyć o powrót do elity. – (…) Ta Polonia to była dla nas taka druga rodzina. Było bardzo ciężko, co nas scaliło jako grupę. W tamtym okresie niektórzy zawodnicy naprawdę nie mieli co wrzucić do garnka, bo po prostu nie dostawaliśmy wypłat. Ci, którzy po weekendzie jechali do domu, przywozili od rodziców jakieś zapasy. Wszystko było wrzucane do wspólnej lodówki i póki starczało, to wszyscy korzystali. Ekstremalne sytuacje, ale naprawdę tak było. Ja akurat mieszkałem z rodzicami, więc nie miałem z tym problemu, ale kolegów wyrzucano z mieszkań, bo nie płacili czynszu. (…) Graliśmy, żeby w ogóle utrzymać się na najwyższym poziomie, nie wypaść z obiegu. Zakończyło się to wszystko z niesmakiem. Przed ostatnią kolejką sezonu 2005/06, kiedy spadliśmy z ligi, trenerzy pozabierali chłopakom telefony, bo bali się, że ktoś będzie dzwonił… i tak dalej. Zostało to przez zespół odebrane jako potwarz. W drużynie nie mieliśmy ludzi, którym w głowie było ustawianie meczów, ale trenerzy się bali, że skoro tak długo nie dostajemy pieniędzy, to ktoś się skusi i na koniec sezonu sprzeda mecz. Ostatecznie wygraliśmy wtedy 1:0 na wyjeździe z Arką, lecz i tak nie uniknęliśmy degradacji. To był efekt problemów w klubie, które narastały od lat.
Bąk pozostał i będąc w Polonii, której właścicielem był Józef Wojciechowski wrócił do gry w Ekstraklasie. Wtedy to doszło do „fuzji” z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski. W głowach ówczesnych polonistów rodziły się różne myśli – Jak to będzie wyglądało, mamy sobie kombinować nowe kluby? Był taki okres, że siedzieliśmy i sporo na ten temat debatowaliśmy. Z jednej strony – Ekstraklasa. Fajnie, nie? Zaraz jednak pojawia się myśl: „Halo, oni mają pełny skład. Gdzie my tam będziemy pasować? Może żaden z nas się nie nadaje?”. Poruszenie było spore. Znaliśmy swoje miejsce w szeregu – byliśmy pierwszoligowym klubem. Groclin? Drużyna co sezon walcząca o pudło, grająca w europejskich pucharach. Liczyliśmy się z tym, że zostaniemy odprawieni z kwitkiem i będziemy musieli sobie szukać klubów. Mnie się udało – trener Jacek Zieliński wystosował pismo, w którym zgłosił, że chce mnie dalej mieć w drużynie. Spadłem na cztery łapy. Załapało się jeszcze czterech czy pięciu chłopaków, pojechaliśmy grać dalej w tej nowej Polonii. A reszta chłopaków musiała sobie szukać pracy. I to jest właśnie to… Przetrwaliśmy w klubie najtrudniejsze czasy, pojawił się bogaty sponsor, wszystko się poukładało, a zaraz większość z nas została zmuszona do jeżdżenia na testy po innych klubach.
Długo w ekstraklasowej Polonii nie pograł. Po rundzie jesiennej sezonu 2008/09 prezes Wojciechowski i trener Zieliński „shandlowali go” za Łukasza Trałkę. A jakie były kulisy? – (…) Dostałem z Polonii ofertę przedłużenia kontraktu. Tam były jakieś niedociągnięcia – część chłopaków miała zagwarantowane mieszkanie, a ja nie, bo byłem z Warszawy. Niuanse. Generalnie chodziło mi o coś innego. Uznałem, że za długo jestem w jednym klubie. To był 2008 rok, miałem 26 lat. Niby zaistniałem w tej nowej Polonii – nie byłem trzydziestym w kolejce do grania. Albo występowałem w pierwszym składzie, albo przynajmniej siedziałem na ławce. Jednak postanowiłem, że potrzebuję zmienić klimat. Wkradła się w moje życie jakaś stagnacja. Zadowolenie z tego, co już mam. Uznałem, że muszę mieć nowy bodziec do rozwoju. Poprosiłem więc pana Jarka, żeby poszukał dla mnie nowego kierunku, jeżeli ma na to jakiś pomysł. Podjąłem decyzję, że wolę odejść, niezależnie od oferty z Polonii. Sytuacja potoczyła się tak, że prezes Wojciechowski upatrzył sobie, zresztą razem z trenerem, Łukasza Trałkę z Lechii, który grał w tamtym czasie naprawdę bardzo dobrze. Chyba dostał nawet powołanie do reprezentacji. Kluby się dogadały. Równolegle ja otrzymałem z Gdańska umowę, jaka mnie zadowoliła i podpisałem z Lechią kontrakt. Niby wszystko sobie z działaczami Polonii wyjaśniliśmy, podaliśmy ręce, ale i tak wylądowałem w „Klubie Kokosa”, który właściwie jeszcze się tak wtedy nawet nie nazywał, bo ta nazwa weszła do użytku dopiero kilka lat później. Byłem sprzedany, więc niepotrzebny. Na szczęście oba kluby się dogadały i przyspieszyły przenosiny moje do Gdańska, a Trałki do Warszawy. Zimą dojechałem do chłopaków z Lechii na obóz do Turcji.
Przed wyjazdem do Gdańska zaliczył jednak zesłanie do rezerw. – To było przykre. Spędziłem w klubie kilkanaście lat, byłem cały czas zawodnikiem kadry meczowej. Kiedy dogadałem się z Lechią – do widzenia, stałem się niepotrzebny. Przeniesiono mnie do drugiego zespołu, musiałem trenować na sztucznej nawierzchni. Na szczęście krótko to trwało, ale wtedy nie potrafiłem zrozumieć, jak można tak potraktować piłkarza. Potem ta praktyka stała się niestety bardzo popularna. Nie tylko zresztą w Polonii. Z jakichś powodów w Polsce tak się piłkarzy traktuje. Trzeba się po prostu przemęczyć. Chociaż pamiętam, że obawiałem się wtedy o swoje zdrowie. Sztuczna murawa, gra w rezerwach – nie wpływa to korzystnie na kondycję – wspomina Bąk.
Pomocnik, który później zaczął częściej występować w formacji defensywnej pokusił się także o krótkie podsumowanie prezesa Wojciechowskiego. – Uważam, że to był człowiek przede wszystkim słowny. Jak powiedział, tak robił. Na pewno nie pomogli mu doradcy – niektóre wybory dotyczące trenerów i zawodników były za szybkie, no ale Polonia była przecież jego zabawką. On płacił, on decydował. Miał swoje zachcianki, jak każdy zamożny człowiek. W sumie zrobił dla klubu bardzo dużo dobrego. Wyłożył na Polonię grube miliony polskich złotych – powiedział i dodał, że jedyne co ma mu do zarzucenia, to oddanie „Czarnych Koszul” Ireneuszowi Królowi, który doprowadził do upadku klubu. – Do dzisiaj nie wiem, jak to jest możliwe, że można grube miliony oszukać mnóstwo ludzi i cały klub i nie ponieść z tego tytułu właściwie żadnych konsekwencji. Polska to jest chyba jakiś dziwny kraj, ale może ktoś mi kiedyś wytłumaczy, jak się robi takie przekręty w majestacie prawa.
A jak wyglądały powroty na Konwiktorską, już w barwach Lechii? – Wracałem do swojego piłkarskiego domu. Na mecz przyszło mnóstwo kumpli, rodzina. Sentymentalny powrót. Musiałem się skupić, żeby zostawić buty przy tej ławce co trzeba i nie pomylić szatni. Kibice fajnie zareagowali na mój powrót – społeczność fanów Polonii jest mniejsza niż w Lechii, ale oni też zawsze potrafili docenić zawodnika, który grał z odpowiednim zaangażowaniem. To było bardzo miłe. Mogę powiedzieć, że mecze, które rozegrałem na Konwiktorskiej w roli gościa wspominam z uśmiechem na twarzy. Tym bardziej, że osobiście z Polonią nigdy nie przegrałem. Lechia co prawda raz poległa 1:3, ale akurat wtedy leczyłem jakiś uraz i nie mogłem zagrać.
Cały wywiad znajdziecie na stronie „Weszło!” [link]
Pamiętam ten moment jak Krzychu strzelił gola dającego nam utrzymanie /mecz bodajże z Górnikiem/ i to jak podbiegł do kamiennej /jeszcze stary Kamyk/.
To były czasy, aż łezka się kręci w oku.