Już niejednokrotnie zachęcaliśmy Was do udziału w sobotnim meczu z Kotwicą. Nasi gracze znajdują się w niemocy i wyraźnym, głębokim kryzysie. Na pewno wszyscy chcielibyśmy, aby się ten stan rzeczy zmienił. Dlaczego?
Bo Czarne Koszule to dla każdego z nas coś więcej. Niepowtarzalny etos klubu piłkarskiego ze wspaniałą historią, tradycjami, z których jesteśmy dumni i będziemy je kultywować po wsze czasy, itd. Ale o tym chyba już było… Prawda jest też taka, że każdy(a) z nas trafił na trybuny stadionu przy Konwiktorskiej w różnych okolicznościach. Dlatego nasze grono redakcyjne postanowiło podzielić się swoimi własnymi historiami o jego początkach bardzo trudnego związku z najwspanialszym klubem na świecie. Palmę pierwszeństwa oddajmy zatem naczelnemu:
Kwik: Na warszawską Polonię trafiłem przez przypadek. W klasie czwartej wybieraliśmy sobie kluby, którym mieliśmy kibicować. Po sukcesach Legii i Widzewa chłopaki mnie namawiali na sympatyzowanie z byłymi reprezentantami Polski w Lidze Mistrzów. Jako, że byłem uparty i zawsze robiłem inaczej niż reszta, to wybrałem sobie Polonię. Nazwa brzmiała bardzo patriotycznie. O trafności wyboru przekonały mnie wygrane 3:0 z Bełchatowem, 3:1 z Wisłą Kraków i 3:0 z Ruchem Chorzów…
Na K6 (wyjazdowy mecz Polonii zaliczyłem kilka lat wcześniej – PP ze Stalą Mielec w 2005 r.) trafiłem dzięki szalonej inicjatywie mojej ówczesnej dziewczyny. Zrobiła mi niespodziankę i pojechaliśmy na ostatni mecz Polonii w II lidze z Piastem Gliwice. Przegraliśmy 0:1 po pięknej bramce… Piotra Petasza.
Sneer: Mój dziadek był przedwojennym oficerem polskiego wojska i wysokim rangą oficerem Kedywu AK. Mój ojciec nigdy nie interesował się piłką. Nie uważał jej za sport godny uwagi inteligentnego i kulturalnego człowieka, w odróżnieniu od tenisa, żeglarstwa, narciarstwa czy jazdy konnej. Treningi tenisa rozpocząłem i zakończyłem w wieku lat ośmiu. Konno jeżdżę od czasu do czasu, ale szału nie ma. Żeglarstwo też jak dla mnie dupy nie urywa. Zimno i mokro. Tylko na nartach jeżdżę od dziecka i sprawia mi to frajdę. Czy ktoś jednak widział warszawiaka, który co tydzień z trybun śledzi zawody narciarskie?
Kiedy gdzieś tak w połowie lat osiemdziesiątych powiedziałem, że idę na mecz piłki nożnej, usłyszałem, że tata nigdy się na to nie zgodzi, bo na stadionie króluje bandytyzm i chuligaństwo. Poprosiłem, żeby poszedł ze mną, ale… on nie lubi piłki nożnej. Negocjacje były trudne i nie przebiegały w miłej atmosferze. Wśród wzajemnych oskarżeń o niezrozumienie drugiej strony, zaślepienie, klapki na oczach, doszliśmy do sedna problemu i jedynego możliwego rozwiązania. Stosunek mojego ojca do piłki nożnej oparty był na błędnym przeświadczeniu, że mówiąc „piłka nożna” myślę „Legia”. Znał z domu opowieści własnego ojca, który mimo wojskowej kariery wypowiadał się o naszej sąsiadce znad kanałku niekoniecznie pochlebnie. Jedyne możliwe rozwiązanie nasunęło się samo, kiedy z moich usta padły słowa „Polonia Warszawa”. Mojej pasji do piłki ojciec nigdy nie zrozumiał, ale na mecz pozwolił pójść.
To był sezon 85/86 albo 86/87, dziś już nie pamiętam. W głowie utkwiła mi jedynie atmosfera tamtych czasów: starsi panowie na Głównej, którzy na swój sposób prowadzili doping krzycząc „Miś, miś, Polonia miś!”, piknikowy nastrój, walające się pod ławkami małpki po czystej i kolorowej czy zawsze głośną grupkę z Kamiennej. No i oczywiście „Za te czterdzieści lat”, które wydawało się wtedy kompletnie oderwane od rzeczywistości. Coś na kształt modlitwy czy plemiennego rytuału.
Trzecia liga pokryła się w mojej pamięci lekką mgłą. Kiedy siadałem do tego tekstu i postanowiłem sprawdzić nazwiska zawodników z tamtych czasów, okazało się, że pierwsze, które pamiętam, pojawiły się po awansie na drugi stopień rozgrywek: Piotr Rowicki, Dariusz Dźwigała, Stanisław Terlecki, Włodzimierz Filaber, Wiesław Rutkowski czy byli zawodnicy Legii Andrzej Łatka i Jan Karaś z jego niezapomnianą lewą noga, którą czynił cuda. Pamiętam pierwszy mecz po awansie do drugie ligi. Przyjechał Chemik Police, padł remis 1:1, ale nie pamiętam, kto strzelił bramkę dla nas. Dla rywali owszem – późniejszy uczestnik ligi mistrzów Andrzej Michalczuk, wtedy jeszcze Andriej grający na pozycji napastnika.
To wszystko były małe radości: zwycięstwa w derbach z Ursusem, Olimpią czy Marymontem, awans do drugiej ligi, czasem bardziej znane nazwiska w składzie (choć byli to zawsze piłkarze w końcówce kariery). Takie dziecięce marzenia o kawałku wielkiej piłki, które spełniały się nie do końca. Taki erzac. Dopiero przełom dekad oznaczał przełom. Polonia zagrała piętro wyżej, a wkrótce potem awansowała do ekstraklasy. Na krótko, ale potem znów wróciła i zdobyła mistrzostwo Polski. Mecz na Łazienkowskiej, wygrany 3:0 po bramkach Olisadebe, Wieszczyckiego i Bykowskiego, podczas którego byliśmy nieustannie pod gradem betonowych odłamków, to jedna z najszczęśliwszych chwil mojego życia, ale to już zupełnie inna opowieść o chłopaku, który był od lat zakochany w swoim klubie, a ten klub wreszcie mu za tę miłość odpłacał sukcesami.
W 2012 roku urodziła się moja córka. Kilka miesięcy później Polonia została przez działaczy wyrzucona z ekstraklasy. Moja córka ma kartę kibica wyrobioną w wieku siedmiu miesięcy, przed ostatnim mecze w ekstraklasie z Piastem Gliwice. Widziała ten mecz, choć na pewno zapamiętała z niego jeszcze mniej niż ja ze swojego debiutu. Dziś ma cztery lata. Kocha Polonię i wierzę, że tak będzie już zawsze. Oby doczekała „swoich” derbów nad kanałkiem i „swojego” mistrzostwa.
Piękny Kawaler: Od najmłodszych lat ojciec chciał mnie i brata wychować na kibiców piłkarskich i zabierał nas na mecze Warszawskich drużyn, chodziliśmy na mecze Polonii, Legii, Olimpii, Hutnika, Marymontu, Sarmaty czy Świtu (Warszawa). Później ograniczyliśmy nasze wyjścia tylko na Legię czy Polonię (miałem wtedy ok. 7 lat). W gimnazjum zdarzało mi się, że chodziłem na lekcje WF raz w koszulce Polonii, a raz w Legii. Im byłem starszy, moje preferencje co do klubu zaczęły się klarować. KAŻDY był kibicem Legii, KAŻDY o tym mówił. Lecz, gdy przychodziło co do czego, to się okazywało, że żaden z tych „kibiców” nigdy nie był na meczu albo nie był w stanie wymienić składu w jakim Legia występowała. Wtedy całkowicie upewniłem się, że klubem na którym mi najbardziej zależy jest Nasza Polonia. Później poprzez treningi za miedzą i w juniorskim zespole Czarnych Koszul moje uczucia do Dumy Stolicy coraz bardziej się umacniały.
Trickywoo: U mnie nietypowo. Mój syn zapragnął kibicować na żywo jakiejś drużynie. Wybór – Legia lub Polonia. Za Legią nigdy nie przepadałem, a na Polonię chodziło kilku znajomych. Przyszliśmy, stanęliśmy na „kamyku” i całkowicie wsiąkliśmy. I trwa to ok. 10 lat. Praktycznie bez żadnych absencji.
Robe: Wszystko zawdzięczam mojemu Tacie, który wychował mnie na polonistę. 2 października 1999 po raz pierwszy zabrał mnie na Konwiktorską. Polonia grała z Zagłębiem Lubin, a mecz zakończył się remisem 1:1. Jak się później okazało był to sezon mistrzowski, co tylko pogłębiło moją miłość do Polonii, która trwa do dziś. W wieku 11 lat Tata zapisał mnie i mojego brata do młodzików Polonii. Natomiast, Tacie miłość do Polonii przekazał Dziadek, który był jednym z działaczy klubu w 1946 roku.
Luk: Odkąd pamiętam interesowałem się piłką nożną. W rodzinie nie było kibiców tej dyscypliny, więc jedynym źródłem wiedzy w tej tematyce były papierowe wydania Przeglądu Sportowego kupowane z kolegami z podstawówki za zrzutki z kieszonkowego. Pierwszy ligowy mecz oglądałem na żywo na warszawskiej Gwardii (gdzie miałem najbliżej z domu), a jedyne, co pamiętam to płonące flagi na płotach. Kolejne dwa zaliczyłem na Stadionie Wojska Polskiego, gdzie klimat był jeszcze mniej sprzyjający, by puścić na mecz samego dzieciaka z podstawówki, więc rodzice postawili veto. Kolejnym tropem była Konwiktorska i ku wielkiemu zaskoczeniu rodziców na meczu było mega spokojnie, przyjazna i rodzinna atmosfera. Decyzja zapadła i od tamtej pory nieprzerwanie melduję się na Polonii, a opuszczone mecze na przestrzeni ponad 20 lat mógłbym wyliczyć na palcach swoich dłoni 🙂
Diesel: Zacząłem interesować się piłką nożną pod koniec lat 90. Wtedy na polskich boiskach królowała Legia, ŁKS, Widzew… Dookoła większość kibicowała CWKSowi, względnie RTSowi przez ich występy w Lidze Mistrzów. Mimo wszystko jakoś fenomenu kibicowania Legii nie mogłem nigdy zrozumieć. Pewnego wieczoru, jadąc z moim Tatą autobusem linii 116, po raz pierwszy zobaczyłem z okna napis Polonia na stadionie. Ten świecący neon zapadł mi jakoś w pamięć i za każdym razem wypytywałem ojca, co to za miejsce. Tata opowiedział mi historię Polonii – klubu, o którym wcześniej jako dzieciak w ogóle nie słyszałem. Interesowałem się historią – zwłaszcza XX-wieczną. Może dzięki temu poruszyły mnie historie przytaczane przez ojca o niepokornym klubie, który wydał wielu Akowców, Powstańców Warszawskich. Polonia zapadła mi w pamięci jako klub z dobrym imieniem, na którego trybunach nie uświadczysz chołoty. Na pierwszy nasz wspólny mecz udało mi się Tatę zaciągnąć jakieś 11 lat później. Z Ruchem Chorzów. Na Cichej zaliczyłem też pierwszy swój wyjazd kibicowski z Czarnymi Koszulami. Nie były to jednak moje pierwsze mecze. Tak na serio pierwszy mecz Polonii obejrzałem na wyjeździe, choć wyjazd to był dla mnie żaden. Raczej na tzw. „partyzanta”. Miało to miejsce na Bułgarskiej w Poznaniu, kiedy Polonia grała na wyjeździe z poznańskim Lechem.
Dopiero po paru latach dowiedziałem się, że o Polonii w mojej rodzinie z tradycjami powstańczymi mówiło się bardzo pochlebnie. Jednak nie tradycje mnie zmotywowały do obrania drogi na Konwiktorską. Zawsze w tym była jakaś przekora. Nie skusiła mnie Legia, nie skusił mnie Lech. Może byłoby łatwiej, ale na pewno nie miałbym tylu historii, ile przeżyłem z KSP.
A Ty, polonistko, polonisto pójdziesz na jutrzejszy mecz?