Sobota, pogoda, nazwijmy to, przeciętna. Najpierw praca, później szybko w samochód i jazda do Poddębic. Tam się miało okazać jak to jest z naszą grą. Czy wreszcie wygramy?
Dojechaliśmy bez problemu i trzeba przyznać, że się nam spodobało. Ładny, choć mały obiekt, ale za to z dwoma boiskami w dobrym stanie i jeszcze jednym w bliskim planie budowlanym, dobry, funkcjonalny budynek klubowy, mała lecz wygodna trybuna z zadaszeniem, sprawna organizacja meczowa. Dodatkowo kibice neutralni wobec nas, bez żadnych napinek z naszą grupą wyjazdową. Naszej ekipie chciało się pić – na naszą prośbę organizatorzy natychmiast przekazali wodę mineralną do wydzielonego sektora dla gości. Ogólnie, organizacyjnie, Ner plasuje się znacznie wyżej niż na to wskazuje jego pozycja w tabeli.
OK, dosyć kurtuazji, czas do rzeczy!
W składzie zaszły zmiany – do bramki wskoczył Przemek Kazimierczak, na boku obrony, za wykartkowanego Marcina Bochenka, pojawił się Bazyli Kokot, z przodu zobaczyliśmy Michała Zapaśnika i Mateusza Małka. Zabrakło w wyjściówce Krystiana Pieczary, który doznał pęknięcia kości dłoni. Do meczu się wyrywał, nawet poprosił o założenie miękkiego opatrunku, ale trenerzy, przed meczami ze Świtem, nie chcieli ryzykować poważniejszego urazu i Pieczi pojawił się dopiero w samej końcówce.
Mieliśmy świadomość, że gospodarze dzierżą aktualnie czerwoną latarnię, że wiosnę zaczęli mizernie, a ich jedyną zdobyczą był punkcik zdobyty na Pelikanie. Ale z drugiej strony Polonia też jakby ostatnio szybowała niezbyt wysoko.
No i zaczęła się gra. Nie oszukujmy się, gospodarze nie mieli specjalnie dużo z gry. Toczyła się ona głównie na połowie lub wręcz przedpolu bramki Neru. Pierwszy strzał poleciał w 4 minucie, niestety Piotr Kosiorowski strzelał powyżej poprzeczki. Co kilka minut w polu karnym Neru dochodziło do groźnych sytuacji. Tylko, że albo strzały były niecelne, albo piłka była gubiona czy blokowana, albo na drodze do siatki stawał dobrze usposobiony bramkarz, Michał Chachuła. Najgroźniej było w minutach 17, kiedy po wolnym bitym , jakże by inaczej, przez Mariusza Marczaka, w polu karnym Neru mieliśmy potężny kocioł z finałem w postaci strzału Małego ponad poprzeczką oraz 36 i poprzeczce po uderzeniu Bartosza Wiśniewskiego. Bramki jednak nie było, a w samej końcówce mogła być… tyle, że dla gospodarzy. Wyszli oni do niespodziewanej kontry, potężna bomba w naszą poprzeczkę, wybicie na róg, po którym tylko centymetrów zabrakło do celnego strzału.
Po przerwie obraz gry nie uległ zmianie, ciągle przewagę miała Polonia. I ciągle było 0:0. Po 60 minucie zaczęły się zmiany. Pierwszy pojawił się Mariusz Wierzbowski, zastępując Małego, później pojawili się jeszcze Marcin Kluska (za Zapasa) i Pieczi (za Wiśnię). Po pierwszej zmianie nasi zaczęli grać ustawieniem z trzema obrońcami, wywierając jeszcze większą presję na gospodarzach. Wreszcie przyniosło to efekt. W 66 minucie doczekaliśmy się mocnego i celnego strzału zza pola karnego w wykonaniu Manolo i tym razem bramkarz nie dał już rady.
Gospodarze mieli tylko jedną sytuację, ale za to ciekawą. W 86 minucie skrzydłowy Neru błyskotliwie oszukał dwóch naszych jednocześnie, pociągnął po skrzydle, podał do wybiegającego napastnika, ale strzał pewnie obronił Kazik. Nasi natychmiast odpowiedzieli. Już minutę później mieliśmy „centrostrzał” Manola i bramkarz z trudem wyłapał, ale od tego momentu zupełnie się pogubił. W kolejnej minucie piąstkował na przedpolu w stronę własnej bramki i piłkę cudem wybił sprzed linii jeden ze stoperów, a po rogu dosyć długo miejscowi nie byli w stanie piłki ani wybić, ani dać wyłapać mijającemu się z nią bramkarzowi. Tyle, że już nic nie wpadło. Skończyło się więc skromnym zwycięstwem jedną bramką.
Rozmawiałem po meczu z Kazikiem, powiedział mi, że ten strzał z końcówki meczu paradoksalnie nie sprawił mu kłopotu, w odróżnieniu od poprzeczki z końca pierwszej połowy, kiedy był zupełnie strzałem zaskoczony i trochę zadrżał.
Dopisaliśmy więc sobie planowe trzy punkty – tak miało być i tak się stało. Cytując dalej Przemka – ważne, że wygraliśmy. Możemy wygrywać po 1:0 lub 5:4, byle byśmy wygrywali, bo gry i tak za jakiś czas nikt nie będzie pamiętać. W sumie trzeba się z tym zgodzić.
Kibice miejscowych, z którymi siedziałem na trybunie, nie mieli pretensji do własnych graczy. Byli zdania, że był to zdecydowanie najlepszy mecz ich drużyny na wiosnę. Powiedzieli mi, że ta drużyna budowana jest od nowa i musi minąć trochę czasu zanim zaczną coś wygrywać. Biorąc pod uwagę ich zachowanie, podejście do drużyny, a także gospodarowanie infrastrukturą, od czego zacząłem ten materiał, należy im tego szczerze życzyć.
Co można napisać o grze naszych? Wygrali – i to się liczy. Na pewno dużo biegali i walczyli, nikt się nie obijał. Z wyjściówki nieźle zaprezentowali się „debiutanci” tego ustawienia – Zapas i Mały. Przemek w bramce – spokojnie. Obrona nie miała specjalnego pola do popisu. Odniosłem wrażenie, że gospodarze mocno się nas obawiali, chyba obezwładniał ich strach przed ciężkimi batami, więc skupili się na zmasowanej obronie, do przodu wychodząc bardzo rzadko i bez specjalnego przekonania. Co do formacji ofensywnych, to można mieć uwagi do rozegrania ataku pozycyjnego, a tak musieliśmy grać. W tym meczu nie było szans na szybkie wyjścia czy zdobycie przewagi ilościowej. Okazało się, że były kłopoty z dogrywaniem piłek w pole karne, nie było specjalnie miejsca na strzały z daleka, kilkakrotnie blokowane, a do wrzutek dobrze wychodził ich bramkarz. Ja osobiście czekam na mecz z Wierzbą w pierwszej 11-tce. On dobrze wygląda jako zmiennik, chciałbym się przekonać co jest w stanie zrobić od początku meczu.
Cieszmy się więc z punktów, ale miejmy na baczności w kolejnych grach. Poziom gry w dzisiejszym meczu nie powalił i nie widzę powodu do hurraoptymizmu. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę specyfikę tej ligi, nie wykluczam też samych wygranych – czego drużynie , Wam czytelnicy i sobie życzę.