„Czarne Koszule” bardzo intensywnie przygotowują się do inauguracji sezonu w drugiej lidze. Polonia planuje prezentacje nowych zawodników na konferencji, która odbędzie się w środę. Następnie na czwartek zaplanowana jest gra kontrolna z występującym w Ekstraklasie Górnikiem Łęczna, który podejmie „Czarne Koszule” u siebie o godz. 18:00.
Dodatkowy sparing ma zrekompensować piłkarzom odwołane spotkanie towarzyskie z Olimpią Zambrów.
Ciekawego wywiadu dla portalu „Weszło!” udzielił Antoni Łukasiewicz. Defensywny pomocnik wychowany na Saharze z sentymentem wspomina czas spędzony przy K6. Nie cieszy go los jaki zgotował Polonii Ireneusz Król. – Boli, oczywiście, że boli. Trudno podchodzić bez szacunku do klubu, który cię wychował. Który wychował mnie zarówno jako zawodnika, jak i jako człowieka. Tam dorastałem, stawiałem swoje pierwsze kroki pod okiem trenera Krzysztofa Chrobaka. Pobliska szkoła, do której chodziłem do liceum, różni ludzie, którzy w ówczesnej Polonii pracowali… Wszystko to miało wpływ na to, w jaki sposób się ukształtowałem nie tylko jako piłkarz, ale również jako człowiek. Nawet jeśli ten zawód skazuje cię na skakanie z miejsca na miejsce, to jednak boli to, że Polonia Warszawa będąca klubem z bardzo bogatą historią, bo wiemy, że różne rzeczy w okolicach stadionu i na samym obiekcie Polonii w okresie II wojny światowej się działy, w tej chwili dopiero gdzieś tam powoli wraca na piłkarskie salony. Konwiktorska 6 to był zawsze mój drugi dom.
Łukasiewicz pokusił się także o garść wspomnień z czasów spędzonych na K6. – Pamiętam, że na treningi dojeżdżałem z Sadyby autobusem. Jako dziewięcio czy dziesięcioletni chłopak trzeba było przemierzyć całe miasto. Pamiętam też, ile zdrowia i zachodu na początku kosztowało moją mamę to, by puścić mnie pierwszy raz samego autobusem. Przypomnę, że nie było wtedy telefonów komórkowych i tego typu rzeczy, więc człowiek przepadał i wracał dopiero wieczorem. Później, ileż było zachodu i dyskusji mamy z tatą, bo uparłem się, że chcę iść do liceum sportowego na Konwiktorską, bo to dawało mi możliwość trenowania, uczenia się i podnoszenia swoich umiejętności. Mama bała się, że zaraz będą kontuzje czy inne problemy. Tata z kolei jakoś mamę zdołał przekonać, więc od najmłodszych lat wszystko się wokół tej Polonii kręciło. Na pierwszy trening pojechałem tam w maju 1992 roku. Wtedy jeszcze było coś takiego jak „połówki roczników” – na przykład 83. rocznik po lipcu już był grupą młodszą, a przed lipcem grupą starszą i łączył się z rocznikiem 82. Pamiętam, że pojechałem na nabór do trenera Piotra Strejlaua, syna słynnego Andrzeja, i zapytano się mnie: „chłopcze, a który ty jesteś miesiąc?”. Odpowiedziałem, że czerwiec. „Jak czerwiec, to musisz iść do trenera Chrobaka”.
Pamiętam pierwsze przeboje, jak trafiłem do grupy, która już w zasadzie była dobrze zgrana i do której wcale nie tak łatwo było się dostać. Pamiętam ten dzień jak dziś. Jak się weszło na ten stadion Polonii, jeszcze deski i sztachety na trybunach, w opłakanym stanie budynek klubowy, który na przełomie tysiącleci został delikatnie wyremontowany, a dopiero za prezesa Wojciechowskiego został doprowadzony do stanu pełnej używalności… Łezka się w oku kręci. Mijało się stadion i szło się na tę słynną „Saharę”, gdzie w maju i czerwcu było tyle kurzu, że człowiek schodził cały czarny, a w klubie wody nie było albo była tylko zimna. Czasami wracałem przez Warszawę cały brudny i umorusany. Jesienią z kolei jak przywoziłem dres z treningu cały od błota, to mama się za głowę łapała. Najpierw musiała to wszystko w wannie opłukać, później wyprać. Szlag ją trafiał. Potem okres liceum, trenowaliśmy na bocznym boisku, gdzie obecnie jest sztuczna nawierzchnia. Trzeba było jeździć z całą torbą na dwa treningi i jeszcze znaleźć miejsce na podręczniki. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, jaki to był cyrk, to droga, którą przebyłem, by być w tym miejscu, w którym jestem obecnie, a nie jest to przecież szczyt światowej piłki, był naznaczony naprawdę ciężką pracą. Bardzo dużo różnego rodzaju wyrzeczeń, wiele różnych problemów takich czysto organizacyjnych i tak dalej. Ale tak jak widzisz – zapytałeś mnie o Polonię, a o niej mógłbym mówić i mówić – opowiada „Weszło!”.
Mogliśmy się także dowiedzieć, czemu wybrał Polonię, a nie Legię. – Polonia po prostu zajmowała się dzieciakami w naszym wieku, prowadziła nabory do grup i uznawana była za klub, który lepiej szkolił młodzież. Do Legii można było się dostać, nie chcę teraz strzelać, od bodaj dwunastego czy trzynastego roku życia i ta droga też była jakaś zawiła i skomplikowana, więc z kolegami z osiedla wybraliśmy się na Polonię. Większość z nich faktycznie trenowała tam przez wiele, wiele lat, a ja zostałem od dziewiątego roku życia aż do 2006 roku, do spadku, który niestety miałem okazję z Polonią przeżyć. Czternaście lat, dziś mam 33, więc do niedawna człowiek spędził pół życia właśnie tam, na Konwiktorskiej. Jest co wspominać, bo były piękne chwile. W piłce juniorskiej zawsze sobie świetnie radziliśmy, mieliśmy super drużynę i zawsze biliśmy się o medale na mistrzostwach Polski. Łezka się w oku kręci. Jeździliśmy na różne obozy, turnieje międzynarodowe w dwa czy trzy roczniki jednym autobusem, wszyscy spali jeden na drugim. Stawało się na jakimś postoju, klapy do góry, otwierało się konserwy. Takie były czasy.
Nie sposób o tym zapomnieć i właśnie dlatego też boli to, że Polonia na te salony musi wracać. Miejsce klubu o tak bogatej historii jest w Ekstraklasie. Dla warszawskiej piłki też fajnie by było, gdyby na najwyższym szczeblu występowały dwie drużyny – nawet na przykładzie Gdyni widać doskonale przecież, jak długo czekano na te derby z Lechią. Wierzę, że pod rządami Jerzego Engela, Jerzego Engela Juniora i Igora Gołaszewskiego Polonia wróci na piedestał, będzie w mądry sposób zarządzana i nikt już nie pozwoli wyrządzić jej podobnej krzywdy jak kilka lat temu – twierdzi Łukasiewicz.
Pomocnik bardzo miło wspomina z czasów gry w Polonii pucharową wygraną z FC Porto. – Pewnie na jakimś VHS ojciec nagrał na odtwarzaczu, ale nawet nie wiem, gdzie to jest szczerze powiedziawszy. Ale samą bramkę pamiętam jak dziś. Przyjęcie, tu, i z takiego półwoleja, po długim rogu. Eksplozja radości. Taka anegdotka też się z tym wiąże. Maciek Bykowski podbiegł wtedy do reszty zawodników i krzyknął: „Dawać, mamy ich! Jeszcze pięć i ich mamy!”. Sami do siebie się śmialiśmy, bo była 60. minuta. A potem udało nam się strzelić jeszcze jedną. Marcin Kuś dośrodkowywał, jeden ze stoperów (Ricardo Carvalho – przyp red. Weszło!) źle obliczył lot piłki i wpakował ją do siatki. Po meczu Portugalczycy strasznie byli wkurzeni. Ręki nie chcieli podać nawet. Chcieliśmy się koszulkami powymieniać, ale się poobrażali. Przyjechali do Płocka, przegrali 0:2 i chociaż i tak awansowali, to nie zachowali się do końca sportowo. Mocno się napięli chłopaki. Po drugim golu Bykowski znowu zresztą wyskoczył i krzyknął: „No, jeszcze cztery i ich mamy!”. To trochę tak jak w spotkaniach sparingowych, gdy grasz z dużo lepszym zespołem. Jest dodatkowa motywacja. Ponadto chcieliśmy zamazać tę plamę ze spotkania wyjazdowego. Gryźliśmy trawę, gdzie się dało i jak się dało. Wygrana na otarcie łez, ale została jakaś satysfakcja, że udało się zwyciężyć z drużyną, która ten Puchar UEFA potem wygrała, a rok później zdobyła również Ligę Mistrzów. Jedna z tych historii, które będę mógł potem opowiadać dzieciom czy kiedyś wnukom.
Mała ciekawostka dotarła do nas od polonijnych szachistów. Na przełomie czerwca i lipca (25.06-06.07) podczas zgrupowania w Łazach odbył się międzynarodowy turnieju szachowym „Perła Bałtyku”. Młodzi szachiści „Czarnych Koszul” poza grą w szachy mieli okazję wziąć udział w turnieju piłkarskim. Ekipa w składzie: Łukasz Górny, Szymon Kołacki, Radosław Ptak, Szymon Poziomkowski, Mateusz Paradowski i Adam Sieczkowski dotarła do finału, w którym po rzutach karnych (w regulaminowym czasie 1:1) pokonała zespół z Bydgoszczy 2:1. Turniej szachowy w grupie D (do lat 10) wygrał Grzegorz Iwaszkiewicz, Polonia Warszawa.
Proponuję najlepszych szachistów dookoptować do piłkarzy. Nikt nas wtedy nie przebije inteligencją w grze 🙂
Brawo szachisci!!!